Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - Dęby Czarnobylskie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A gdy znów milczała ze spuszczonymi oczyma:
— Brat — rzekł łagodnie — brat, wasz brat!
Nieszczęście chciało (bo u nas nieszczęściem jest wszelki wyraz żywszych ludzkich uczuć), że jedna z uczennic wzruszyła na to braterstwo ramionami.
Inspektor­‑„brat“ stał się nagle zielony, przyskoczył do biednej dziewczynki, pienił się ze złości, tupał nogami i kazał jej postawić dwójkę z rocznego sprawowania. Działo się to w mojej obecności, w mojej klasie!
Gdyby nie obawa narażenia pensji na zamknięcie, kazałabym temu panu wyjść za drzwi.
Ale musiałam milczeć i zaciskać zęby.
A teraz płaczę i ból mną targa niezmierny...

— Jeruzalem! Jeruzalem! biedna ziemio ty!
Gdy twej mące nie poświęcą każdej mojej łzy,
Jeśli ciebie nie ogarną mym synowskim żalem.
To mnie przeklnij i zapomnij, matko Jeruzalem!


∗             ∗

Przyszłość moją zdecydowały malce.
Odbywałam dziś zwykłe, sobotnie czytanie, którego słuchają jednocześnie trzy niższe oddziały; miało być ostatnie w tym roku. Wybrałam wzruszającą opowieść Amicisa o chłopcu, który potajemnie dopomagał ojcu